Recenzja filmu

DogMan (2023)
Luc Besson
Caleb Landry Jones
Jojo T. Gibbs

Pieskie życie

"DogMan" łączy najlepsze cechy amerykańskiego kina akcji z fabularnym i wizualnym przegięciem właściwym francuskiemu neobarokowi, z którym utożsamiany był niegdyś Besson.
Pieskie życie
Nie, to nie nowa wersja "Dogmana" sprzed pięciu lat, choć tytuł bliźniaczy i kilka elementów jest z filmem Matteo Garrone zbieżnych – przede wszystkim typ bohatera: underdoga, który po doznaniu najrozmaitszych upokorzeń i cierpień w końcu staje się mścicielem. I spuszcza manto tym, którzy dręczą słabszych; nie tylko zwierzęta, choć od psów wszystko się zaczyna i na nich kończy. Finałowa scena skojarzyć się może wręcz z "Białym bogiem" Mundruczó, gdzie czworonogi przejmowały kontrolę nad Budapesztem. Tu nie dokonają one rewolucji, ale uda im się pogonić jeden z gangów Nowego Jorku i skroić trochę biżuterii finansowej elicie. Kierujący tą sforą tytułowy bohater nazywa to redystrybucją dóbr – o tym, czy bardziej z niego Robin Hood, czy jednak Joker, zdecydować możemy sami.

Poznajemy go, gdy policjanci zatrzymują kierowaną przez niego rozpędzoną ciężarówkę. Uchylają bagażnik i znajdują w nim stado psów. Otwierają przednie drzwi, a tam poraniony mężczyzna przebrany za Marilyn Monroe. Zapala papierosa i mówi, że jeśli nie zrobią mu krzywdy, psy będą spokojne. Co tu się właśnie zdarzyło? Kim jest skulona za kierownicą osoba? Na pytania te będzie musiała odpowiedzieć psycholog sądowa (Jojo T. Gibbs), niczym Jodie Foster w "Milczeniu owiec" starająca się poznać historię nieszablonowego kryminalisty i zrozumieć jego skomplikowaną naturę. Na to, że nie wszystko w życiu poszło po jego myśli, wskazywać może już sama twarz obsadzonego w głównej roli Caleba Landry'ego Jonesa. Amerykański aktor i muzyk, nagrodzony dwa lata temu Złotą Palmą w Cannes za rolę podpalacza w "Nitram", znów pokazuje tyleż słodkie i niewinne, ileż niepokojące i demoniczne oblicze. I znów robi to fantastycznie (czy skończy się weneckim Pucharem Volpiego?), wyraźnie mając świadomość, że tym razem rola wymaga od niego bycia trochę bardziej pop. 

W końcu gra u Luca Bessona – twórcy największych frekwencyjnych sukcesów francuskiego kina ostatnich dekad ("Wielki błękit", "Taxi"), zaprawionego także w produkcjach hollywoodzkich. W "DogManie" reżyser powraca do najwyższej formy, znanej z "Nikity" czy "Leona zawodowca" – i tak jak w tych tytułach łączy dwuznaczny urok soczystej ekranowej przemocy z rozbudzaniem litości i współczucia widza dla stworzonych przez niego aspołecznych (czy wręcz antyspołecznych) bohaterów. Kto oglądał z wypiekami na twarzy wcześniejsze historie seryjnych morderców Bessona (kto tego nie robił!?), powinien mieć też sporo radochy z jego najnowszego filmu.

"DogMan" łączy bowiem najlepsze cechy amerykańskiego kina akcji z fabularnym i wizualnym przegięciem właściwym francuskiemu neobarokowi, z którym utożsamiany był niegdyś Besson. Europejskie tchnienie (cinéma du look!), podwójne kodowanie i styl obecne są tu w każdym kadrze; a to mignie niemiecki aktor Clemens Schick, a to pamiętna z roli Natalii w "Kabarecie" Marisa Berenson. Szczególną rolę w wywindowaniu filmu ponad sensacyjną średnią odgrywa ścieżka dźwiękowa pełna europejskich klasyków – usłyszymy Édith Piaf, Marlene Dietrich czy Annie Lennox. Divy te zobaczymy też w wersji drag. Brzmi wystarczająco zachęcająco?

Momenty, w których James wciela się w ikony sceny, są jednymi z najlepszych w filmie. Nie tylko dowodząc dobitnie jego aktorskiego kunsztu, ale i podkreślając umowność i teatralność spektaklu, który Besson potrafi publiczności zgotować jak nikt. Te muzyczne interludia pojawiają się dość późno, bo "DogMan" ma nieoczekiwaną konstrukcję. Zamiast – jak u Hitchcocka – rosnącą, film zdaje się z biegiem czasu (prawie dwie godziny, choć mijają w mig) łagodnieć. Z salw przemocy schodzimy do teatru szekspirowskiego, uzasadniającego performatywność i umowność ról płciowych, sięgamy po burleskę, by wkroczyć w końcu w rejony wręcz religijne. Ze swadą bowiem igra się tu z chrześcijańską ikonografią – z jednej strony atakując fałszywą amerykańską ortodoksyjność, z drugiej niosąc przekaz wręcz biblijny. Besson potrafi tymi motywami po mistrzowsku żonglować.

Oczywiście ta żonglerka to rodzaj dostępnej wszystkim magii ulicznej – jeśli ktoś woli – powierzchownej. Ale zgrabnej, inteligentnej i raczej nieszkodliwej. Można zastanawiać się, czy aby motyw crossdressingu, korzeniami sięgający jeszcze do "Psychozy", nie powiela szkodliwych stereotypów o osobach wykraczających poza konwencjonalne genderowe role; można dywagować o wiktymizacji osób z niepełnosprawnościami albo nadużywaniu stereotypów rasowych (latynosi = gangi). Zanim jednak komuś podobne refleksje zdążyłyby się przerodzić w oburzenie, reżyser zarzuty te szybko rozbraja. Kierując opowieść w stronę apoteozy solidarności – najważniejszym przesłaniem jest tu znaczenie sojuszu. Tego między psychologiem a delikwentem, między chłopcem a aktoreczką, drag queen a niepełnosprawnym, w końcu – między ludźmi a psami. Bo słabsi solo razem mamy wielką siłę.
1 10
Moja ocena:
7
Filmoznawca, dziennikarz, krytyk filmowy. Publikuje m.in. w "Filmie", "Ekranach", "Kwartalniku Filmowym". Redaktor programu "Flaneur kulturalny" dla Dwutygodnik.com, współautor tomów "Cóż wiesz o... przejdź do profilu
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones